***
Pamiętam taki obrazek,
spektakl oparty na poezji Allena Ginsberga,
ja, półnagi, uczepiony balustrady balkonu,
pełniącego chwilowo rolę Golden Bridge,
nad dziesięciometrową przepaścią.
Młokos, krzyczący gdzieś w przestrzeń,
z zaangażowaniem wartym lepszej sprawy,
z życzeniem samospełniającej się przepowiedni.
Cisnący gaz na pierwszym etapie wyścigu do wszystkich diabłów.
Między innymi "Kadysz", między innymi "Ameryko",
ale przede wszystkim "Skowyt".
***
Inny obrazek.
Kilka lat wcześniej.
Ja, leżący w swoim pokoju na tapczanie. Palący papierosa.
W oddali głosy na klatce schodowej.
Z trudem wynurzają się spoza monotonnych rytmów,
zespołu o nazwie zapożyczonej od burdeli w obozach zagłady.
Jest poranek, od kilku godzin powinienem być w szkole.
Już wiem, ale zrozumieć nie jest łatwo.
W głowie wirują strzępki usłyszanych przed chwilą od sąsiadów zdań.
.. złamana podstawa czaszki .. sześć metrów .. na miejscu ..
Cały świat wygląda inaczej.
Ta nowa twarz jest otchłanią, w której ma zniknąć wszystko,
co kiedykolwiek będzie dla mnie ważne.
Zionie pustką, której nie sposób zasklepić,
która kiedyś pochłonie i mnie.
Powoli i bez reszty.
***
Wszystkie miejskie autobusy są czerwone,
a w sklepach nie ma zielonych oliwek.
Słoneczne przedpołudnie.
Stoją na końcu autobusu.
Młodszy ma rozcięte usta i wielki opatrunek na nosie.
Spod bandaża wystaje żółknący siniak.
- Boli ?
Starszy usiłuje znaleźć wolne od opuchlizny miejsce.
- Nie bardzo.
Młodszy przytrzymuje jego dużą,
jak na nastolatka dłoń.
Wtula w nią policzek.
Mężczyzna stojący opodal, spluwa na gumowaną podłogę.
***
Kilka dni wcześniej. Noc.
Leżę na ławce, serce tłucze jak oszalałe, usta mam pełne krwi.
Klęczy obok, usiłując powstrzymać targające mną dreszcze.
Co chwilę zerka w stronę świateł knajpy majaczących między drzewami.
Wściekłe pohukiwania ucichły. W oddali słychać rozbijaną szybę.
Być może to oni, zawiedzeni daremnością poszukiwań.
Ławka stoi na nieoświetlonym skwerku pośród drzew i krzaków.
- Żyjesz ?
- Nie bardzo - usiłuję się uśmiechnąć.
Na policzku czuję muśnięcie dłoni.
Dotyk, katalizator spazmatycznych dreszczy.
Przerażenie i łzy, podziękowania i prośby wybuchają.
Gasi je pocałunkiem.
Jeszcze parędziesiąt minut temu,
znałem go tylko z kilku zamienionych zdań.
***
Wracamy z wieczornego seansu.
Głowę pełną mam napalmu, helikopterów i the Doors.
Cofając się, idę kilka kroków przed nim.
Sporadycznie wpadam plecami na słupy i inny miejski kościec
pustoszejących o tej porze ulic.
Chcę widzieć wyrazistą linię ust, gdy opowiada o dwoistości ludzkiej natury,
Wilku Stepowym, moim tyłku, kręgach halo wokół Księżyca,
o tym że Kryształowy Okręt nigdy nie wraca do portów w których zwerbował załogę..
Martwi się o mnie. Chciałbym go pocałować. Boję się oczodołów bram.
Odpala papierosa, zaciągamy się na zmianę.
Żarzący się okruszek kreśli neon Teatru Magicznego.
Jutrzejszy dzień zacznie się bardzo późno.
***
Siedzę oparty o nogę fortepianu. Usiłuję pozbyć się resztek makijażu.
Wokół wrze dyskusja.
Pochwały i krytyki, doboru tekstów, aranżacji, choreografii, bleble..
Kilka osobistych uwag.
Pada także moje ulubione pytanie.
- Wszystko już tu powiedziałem, erraty nie będzie - odpowiadam.
Obłoczek konsternacji szybko rozwiewają wystudiowane wyrozumiałe uśmiechy.
W powstałą w jego miejscu lukę wpada dość zaczepny granat.
- Słyszałem jakiś czas temu, że się skończyłeś - to głos z końca sali. Jego głos.
Nie mam pojęcia kiedy przyszedł. Zastygam, usiłując wyłowić jego twarz z półmroku
- Na szczęście jak widzę, były to wieści mocno przesadzone. Brawo - Uderza w dłonie,
co rozpoczyna kilkudziesięciosekundowy maraton klapania.
Staram się uśmiechnąć, opuszczam wzrok.
Nie mam pewności czy to po prostu miły gest, kilka tygodni po rozstaniu,
czy może jedna z jego zawoalowanych zgryźliwości.
Klapanie powoli dogasa.
Jednego jestem prawie pewien. Że już go tam nie ma, że do domu wrócę dziś sam.
ed | zamieszczono: 2009.10.28 |
Życie jest za krótkie, aby być niewolnikiem ludzkich oczekiwań. Nie warto powstrzymać się od działań z obawy przed krytyką innych.Antony Hegarty